czwartek, 17 września 2020

Młodość Stefana Żeromskiego, Jerzy Kądziela

Wydawać by się mogło, że ciekawie napisane biografie to odkrycie obecnych czasów ale nic bardziej mylnego. Oczywiście, dużo zależy od głównego bohatera - trudno zapewne byłoby napisać budzącą emocje biografię Bolesława Prusa, choć Marii Konopnickiej, to już i owszem. Okazuje się, że życie postaci z panteonu "narodowej nudy" bywa dalekie od bogoojczyźnianych tonacji z jaką się zwykle kojarzy - powiedzmy sobie szczerze - nie bez przyczyny. Pracowały nad tym skutecznie pokolenia historyków literatury, dla których nie do pomyślenia było by wizerunki uznanych autorytetów mogła oszpecić jakaś skaza. Trzeba oddać sprawiedliwość Jerzemu Kądzieli, że zerwał z tą praktyką a opasłe tomiszcze, którego jest autorem generalnie czyta się, może nie z zapartym tchem, ale całkiem mu blisko to wywołania takiego wrażenia.  


Ale też i materiał wyjściowy temu sprzyja - trudne dzieciństwo Żeromskiego, nieuporządkowane życie osobiste, mówiąc bardzo oględnie czy polskie piekiełko w Rapperswilu. Wątki te, obojętnie, razem czy osobno, dla biografa to istne samograje. Oczywiście, w takiej ponad 1000 stronicowej "kolubrynie" nie obyło się bez dłużyzn, choćby w postacie przytaczania niekiedy ponad miarę fragmentów dzienników, które i tak są puentowane ale należy wybaczyć to Autorowi, bo to w końcu dzięki niemu można się dowiedzieć, czemu, jak wieść gminna niesie, kieleckie pensjonarki przez lata zaczytywały się z wypiekami na twarzach zapiskami Żeromskiego, choć znacznie poważniejszą jego zasługą jest rewizja szkolnej wiedzy na temat pisarza. 

Podsumowanie lektury „Syzyfowych prac” sprowadzane jest często do obrazu dzieciństwa Żeromskiego i oporu młodzieży szkolnej wobec rusyfikacji a przecież w gruncie rzeczy jest to powieść o dojrzewaniu, której akcja rozgrywa się w okresie rusyfikacji w której występują tylko elementy autobiograficzne. Owszem, są w niej epizody, których pisarz sam doświadczył ale są też i takie, których świadkiem był już po skończeniu kieleckiego gimnazjum, albo które stanowią literackie doświadczenie innych osób albo w ogóle są wytworem jego wyobraźni (a w każdym razie nie ma dowodów na to by było inaczej). Czytelnik może się więc zdziwić gdy dowiaduje się, że z rusyfikacją w latach szkolnych pisarza wcale nie było tak źle a rusyfikacyjne "ekscesy" znał raczej z drugiej ręki. 

Jerzy Kądziela odsłania też smutną prawdę o sytuacji rodzinnej młodego Żeromskiego. Ojciec, który nie radził sobie z prozą życia dzierżawcy, dom rodzinny w rozsypce po śmierci matki a po śmierci ojca w zasadzie nieistniejący. Atrofia więzi z siostrami, z których starsza było skonfliktowana z macochą (nawet jeśli tylko we własnym przekonaniu) a druga cierpiała najbardziej prozaiczną biedę a które wyszły za mąż za Rosjan, co w kontekście postawy postaci uczniów w "Syzyfowych pracach" jest swoistym smaczkiem.

Do tego dochodzi borykanie się z niedostatkiem (by nie powiedzieć z nędzą), brak stabilnego zaplecza finansowego, zależność od dobrego serca i humoru krewnych i znajomych, to wszystko każe spojrzeć na pisarza z podziwem za wolę walki i chęć tworzenia. 

Wreszcie wątki najbardziej pikantne, dalekie od platonicznego uczucia Biruty i Marcina, relacje z kobietami. Co tu dużo mówić w sprawach damsko-męskich postawa kandydata do literackiego Nobla zupełnie nie licuje ze stereotypem nudziarza z panteonu kultury narodowej. Jeśli książkę czytali potomkowie "ofiar" Żeromskiego, zapewne targały nimi "mieszane uczucia" gdy dowiadywali się, że owszem, ich antenatka przeszła do historii literatury ale jednocześnie nie była Penelopą. Nie da się też ukryć, że niedyskrecje pisarza nie wystawiają mu (oględnie rzecz ujmując) najlepszego świadectwa gdy bezlitośnie podsumowuje kochanki wobec, których uczucia wygasły.

Wreszcie sprawa jego pracy w Muzeum Narodowym Polskim w Rapperswilu. Przeczytałem niedawno, iż kończy ono swoją działalność w dotychczasowej siedzibie, cóż po lekturze "Młodości Stefana Żeromskiego" i doświadczeń pisarza można tylko ze zdziwieniem skonstatować, że to i tak cud, że przetrwało ono tak długo. Historia pracy Żeromskiego w Rapperswilu to obraz polskiego piekiełka, rozgrywek personalnych, urażonych ambicji, zawiści i głupoty z którymi muszą mierzyć się poczucie odpowiedzialności, pracowitość, zaangażowanie i kompetencja. Łatwo odgadnąć co zwyciężyło. Niestety. Kończyłem "cegłę" Jerzego Kądzieli z pewnym żalem. Przecież tyle jest jeszcze do opowiedzenia, jeszcze tyle "smaczków", jego relacje z żoną i kochanką, sprawa nagrody Nobla... Dzisiaj to woda na młyn biografów o plotkarskim zasięgu, aż dziwne, że żaden z nich nie pochylił się nad życiorysem pisarza. Trudno, wygląda na to, że trzeba jeszcze trochę poczekać...

sobota, 12 września 2020

Zwycięstwo, Joseph Conrad

Był czas, że pisarstwo Conrada uwierało niektórych jak kamień w bucie, choć to przecież tylko książki, zadrukowany papier, nic więcej. Dzisiaj, w czasach intelektualnej bylejakości i szalbierstwa, także dalekie jest od święcenia czytelniczych triumfów naznaczone przez "gimbazę" piętnem nudy i nieżyciowości. Tak, trzeba przyznać Conrad jest "trudny" w odbiorze ale nie w sensie warsztatu pisarskiego (chociaż - przyznaję - nie może się równać z gwiazdorami współczesnej polskiej sceny literackiej w rodzaju Bianki Lipińskiej, Katarzyny Bondy czy Szczepana Twardocha, czy kogo tam jeszcze, kto akurat jest modzie) ale to dzięki temu jego książki istnieją w świadomości czytelniczej znacznie dłużej niż kampania reklamowa promująca nowe produkty literaturopodobne zajmujące pierwsze miejsca na listach bestsellerów.


Proza Conrada brzmi jak wyrzut sumienia, a babrać się w nim to takie niemiłe zajęcie (chyba że jest to sumienie bliźniego), mając świadomość, że nie jest ono zbyt czyste. Conradowska postawa z jej poczuciem obowiązku, docenieniem wartości pracy, wiernością zasadom i samemu sobie, traktująca je jako niepodlegające dyskusji pobrzmiewa jak wyrzut i to wyrzut trudny do odparcia a to nigdy nie jest zbyt przyjemne. Żeby chociaż jego bohaterowie wygrywali. A tu nie dość, że irytują swoją nieżyciową postawą, to jeszcze przegrywają unieszczęśliwiając w dodatku kobiety, z którymi mogli by i powinni - ku zadowoleniu czytelników - żyć długo i szczęśliwie.

Nie inaczej jest w "Zwycięstwie". Jakie zwycięstwo?! To szydera bo cóż to za zwycięstwo, skoro ci po których stronie jest sympatia czytelników ponoszę klęskę i to klęskę w wymiarze ostatecznym. Czyż raczej nie należałaby się im nagroda za poświęcenie, uczciwość i szlachetność? Owszem, zło zostaje ukarane ale marna to pociecha dla ofiar. A może Conradowi chodziło o poczucie zwycięstwa tej ciężko doświadczonej przez życie Leny? Tak, tak, to musi być to. Wreszcie i ona mogła zrobić coś dla swojego wybawiciela. Z osoby, która bierze stała się tą, która daje (nie licząc oczywiście rozpraszania nocnej samotności Heysta) ale jakże go nie znała opierając swoją strategię na kłamstwie, którego tak nie znosił.

Och, jakże się nie znali, mieszkali razem a jakże się różnili. Już sam fakt, że mogła wcześniej uwierzyć w kłamstwa na jego temat wystarczająco nim wstrząsnął. A teraz jeszcze i to, sama posługuje się kłamstwem, okłamując także jego. Co za cios. Jego stoickie podejście do świata oparte na intelektualnej podbudowie, która w życiu niespecjalnie się sprawdzała przegrywa w konfrontacji z jej poddaniem się kobiecym odruchom serca (swoją drogą, cóż to za przeżytek, panie od gender pewnie utopiłyby Lenę w łyżce wody). Marna to pociecha, że tak czy inaczej, na dłuższą metę to nie miało szans. Żyć na kocią łapę - jemu to nie przeszkadzało, wiadomo. On był wyższy ponad to. Ale ona? Było tylko kwestią czasu, kiedy otrząśnie się z doświadczeń przeszłości i dojdzie do siebie. Upływ czasu zrobiłby swoje, nieszczęścia wyblakłyby i zatarłyby się w pamięci a niezrozumienie nimi pomiędzy narastałoby i stałoby się dla niego coraz bardziej irytujące. Ona chciałaby z czasem powrócić do życia ale już w innej roli a status konkubiny raczej nie budowałby jej pozycji towarzyskiej. Jemu życie w samotności w cieniu rzuconym przez idee zaszczepione przez ojca dalej w pełni by odpowiadało. Zwycięstwo..., eh!

A jednak coś w tym jest... Pewnie, że główny bohater może drażnić, jego splendid isolation jest nie do utrzymania, wieża z kości słoniowej nie oparła się szturmowi barbarzyńców. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, z góry była skazana na zdobycie przy tak nieporadnym obrońcy. Owszem, każdy ma prawo do życia wg zasad, które uznaje za słuszne, tak długo dopóki nie naruszają one praw innych ludzi ale Heyst powinien był wiedzieć, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Od czasów Johna Donne'a nie było to już żadną tajemnicą. Jeśli wyszedł z kokonu, który sobie uwił, wmieszał się w sprawy ludzi, wobec których trzymał się na dystans, to powinien się liczyć z tym, że będą działać wg swoich zasad. To już nie jest świat klerka, a świat żądzy, chciwości, kłamstwa i nikczemności. Nie miał w nim żadnych szans. To jakby samemu siadając do gry w pokera z szulerami grającymi znaczonymi kartami samemu przestrzegać zasad i oczekiwać, że gra będzie uczciwa. Cóż za straszliwa pomyłka, by nie powiedzieć głupota. Ale cóż, oceniamy przecież innych wg siebie i Heyst nie był tu wyjątkiem.

Żeby chociaż został moralnym zwycięzcą ale nawet i to nie było mu dane, bo przecież w tej tragedii był tylko miotającym się popychadłem a o jej finale rozstrzygnęli inni. Czy było warto? Może w walce ze złem nie powinny obowiązywać żadne zasady? Ale przecież bohaterowie Conrada nie byliby sobą – przecież ich wielkość polega na niezłomności. Tylko dlaczego przegrywają? Czy bycie przyzwoitym to naprawdę w otaczającym świecie takie ryzyko? 

czwartek, 23 lipca 2020

James Fenimore Cooper, Ostatni Mohikanin. Opowieść z roku 1757

Cooper we wstępie do "Ostatniego Mohikanina" uprzedza (nie wiem dlaczego tylko panie), że to nie romans. Co więcej, "rzetelność a przynajmniej szczerość każe mu (...) radzić młodym damom, których życie zamyka się w czterech ścianach ich wygodnych salonów, wrażliwym kawalerom w podeszłym wieku i wreszcie duchownym, którzy zechcą czytać tę książkę, by poniechali tego zamiaru. Młode damy opowieść ta zgorszy, kawalerom spędzi sen z powiek, a wielebni księża mogą z pożytkiem zająć się czym innym." Niestety, "Ostatni Mohikanin" ani nie gorszy, ani nie spędza snu z powiek, powiedziałby, że wręcz przeciwnie, raczej go przywołuje, nie wykluczone też że z innych lektur miałoby się większy pożytek. 


Cooper chyba czuł pismo nosem bo wolał uprzedzająco wypuścić zatrutą strzałę w stronę samodzielnie myślących czytelników "nieraz bowiem przekonał się, że wystarczy oddać dzieło pod bezwzględny sąd ogółu, a wszyscy i każdy z osobna, nawet najwięksi ignoranci, w jakiś intuicyjny najwidoczniej sposób wiedzą więcej od samego autora. Trudno jednak zaprzeczyć, że żadnemu twórcy nie wyjdzie na dobre, gdy czytelnik (...) swobodnie puści wodze swojej fantazji."

Dlaczego? Cóż, jeśli przyjąć, że motto, którym Cooper opatrzył swoją powieść zaczerpnięte z "Kupca weneckiego" Szekspira - "Niech cię nie zraża kolor mojej skóry, ciemnej odziewy palącego słońca" ma być w założeniu myślą przewodnią "Ostatniego Mohikanina", to z pewnym zakłopotaniem, po lekturze książki, muszę przyznać, że albo Cooper stawiał motto w opozycji do treści książki albo też nie bardzo wiedział co pisze, bowiem w powieści aż roi się od rasistów, poczynając od Sokolego Oka, który po wielokroć zapewnia, że jest białym czystej rasy, bez żadnych domieszek, poprzez Dawida, który przyznaje (choć nie głośno), że kolor skóry ma dla niego znaczenie a kończąc na Indianach, którzy z aprobatą wysłuchują rasistowskiej przemowy Maguy, który tylko w Indianach widzi ludzi ulepionych przez Wielkiego Ducha na swój wzór. No, może rasistą nie był ojciec Kory i Alicji bo przecież ożenił się z kolorową, chociaż nie wiadomo, czy nie zostałby nim, gdyby zdawał sobie sprawę z uczuć Unkasa do swojej córki.

A przecież to nie wszystko, aż strach pomyśleć co by się działo, gdyby swoje trzy grosze wtrącili jeszcze poszukiwacze tropów queerowych i wzięli na warsztat relację Długiej Strzelby i Unkasa. A teraz już tak bardziej na serio. Nie się ukryć, że lata popularności powieść ma już za sobą (liczne ekranizacje nie powinny nikogo zmylić) niestety zasłużenie. Dzisiaj to tylko naiwna ramotka, której - w moim przypadku - nie pomógł nawet sentyment, za sprawą którego po nią sięgnąłem (nie pomogło nawet kultowe wydanie z 1955 r. z ilustracjami Mieczysława Majewskiego). O ile język i styl bronił się jeszcze w odbiorze dziecka za czasów "środkowej komuny", która w gruncie rzeczy była bardzo konserwatywna, jeśli chodzi o literackie gusta i w zasadzie tkwiła w XIX wiecznej konwencji powieściowej, to zmieniające się czasy i oczekiwania czytelnicze sprawiły, że "Ostatni Mohikanin" obecnie po prostu nudzi (choć nie wiem, na ile jest to zasługa samego Coopera, a na ile wpływ na to ma przekład Tadeusza Everta z górą już sześćdziesięcioletni).

Naiwność postaw bohaterów (by nie być gołosłownym - jaki zwycięzca pyta brankę czy chce zostać jego żoną albo kto pozostawia żywego śmiertelnego wroga uciekające z jego siedziby wojownika i mogąc go bez trudu zabić?) aż bije po oczach. Postacie wyglądają na marionetki, tak są pozbawione głębi psychologicznej - może jedynie Sokole Oko jest w miarę ciekawy poprzez sprzeczności widoczne w jego postawie. Reszta razi swoją nieprawdopodobnością. Do tego dochodzi moralizatorski ton ze stałą obecnością Opatrzności w różnych postaciach, przekonaniem o predestynacji czy woli Wszechmogącego stojącej za mordem na kobietach i dzieciach. Mam przekonanie, że w dzisiejszych czasach słabo się to broni. Aż strach pomyśleć, jak się sprawy mają z pozostałymi częściami "Pięcioksiągu przygód Sokolego Oka" skoro "Ostatni Mohikanin" uchodzi za najlepszą z nich. Zobaczymy... 

niedziela, 12 lipca 2020

Czerwony monter. Mieczysław Berman: grafik, który zaprojektował polski komunizm, Piotr Rypson

Czym dla Niemiec jest sztuka okresu III Rzeszy, tym dla nas sztuka okresu socrealizmu. Już od dłuższego czasu nurtowało mnie pytanie, co skłoniło naprawdę niezłych twórców do zaprzęgnięcia się w służbę Partii bo traktuję słynną diagnozę Herberta zawartą w "Hańbie domowej" jednak za zbyt uproszczoną. Jak wiadomo w literaturze było to proste - "przychodzi okres 1956 roku, i (...) kolumny marszowe literatów zmieniają kierunek natarcia z podniesionym czołem, ze sztandarami" a co się stało z luminarzami socrealizmu w plastyce: z Mieczysławem Bermanem, Lucjanem Jagodzińskim czy Włodzimierzem Zakrzewskim, którzy nie załapali się do "kolumn marszowych" swoich kolegów po fachu (na pewno nie dwaj ostatni)? Szansę znalezienia odpowiedzi na to pytanie upatrywałem, przynajmniej w odniesieniu Bermana w książce Piota Rypsona łapiąc się na lep redakcyjnego zapewnienia, że "Autor stara się przedstawić możliwie złożony obraz życia i twórczości Bermana (...)". Przyszło mi jednak przekonać się, który to już zresztą raz, że niewiele miało ono wspólnego z zawartością "Czerwonego montera".


Jeśli ktoś, podobnie jak ja, naiwnie sądził, że książka Piotra Rypsona poświęcona jest życiu jej bohatera, to szybko zostanie wyprowadzony z błędu i przekona się, że to w gruncie rzeczy przegląd twórczości Mieczysława Bermana a faktami biograficznymi Autor operuje bardzo oszczędnie, oszczędnie do tego stopnia, że nie dowiemy się z "Czerwonego montera" kiedy i gdzie zmarł Berman. Dla Piotra Rypsona nie miało on też rodziny (poza rodzicami i rodzeństwem), przyjaciół i bliższych znajomych. Na próżno szukać tu jego portretu, czegoś co przybliżyłoby nas do prawdy o nim poza tą, która wyłania się z jego ideologicznego i politycznego wyboru. Nie wiem, czy 10 stron z ponad 300 stronicowej książki to nie aż nadto na pomieszczenie danych biograficznych dotyczących Bermana. Nawet stenogram jego samokrytyki z 1951 r., który jest niewątpliwym smaczkiem na tle faktograficznej pustyni dotyczącej życia Bermana pozostał nie wyzyskany. Naprawdę szkoda, że Autor nie zadał sobie trudu i nawet nie zbadał, poza ogólnikową uwagą, jakie były jej reperkusje i jak to się stało, że po 1956 r. dalej funkcjonował, jak gdyby nigdy nic. Chociaż biorąc pod uwagę, że biografię swego bohatera traktuje po macoszemu, w gruncie rzeczy nie powinno to specjalnie dziwić. 

Książka Piotra Rypsona okazała się "jednie" (albo "aż" w zależności od tego, czego, kto szukał) przeglądem twórczości Bermana, trzeba przyznać że imponującym ilościowo (ok. 450 prac - m. in. okładki książek i czasopism, plakatów, układów typograficznych stron) ale dosyć monotonnym. Trudno zresztą by było inaczej skoro twórczość Bermana generalnie robiona była na jedno kopyto. Nic w tym zresztą dziwnego, bo miała być adresowana do możliwie najszerszego kręgu odbiorców zarówno jeśli chodzi o twórczość par excellance komercyjną jak i propagandową. Jeśli więc raz wypracowany wzorzec się sprawdził, to po co go zmieniać?

W tym zalewie przeciętnych prac, owszem znajdują się i ciekawe ale nie ma się co czarować, twórczość Bermana zauważalna na naszym podwórku, w skali europejskiej nie była niczym nadzwyczajnym i trudno by była skoro podążała ścieżkami przetartymi już przez innych. Wiadomo, nie byliśmy i nie jesteśmy ośrodkiem, który promieniowałby nowymi osiągnięciami w sztuce, pod tym względem jesteśmy "trzecią liga Europy" stąd też pomysły zaczerpnięte z zewnątrz, wówczas gdy w Polsce stanowiły dla coś nowego i ożywczego, dla innych były tylko wariantem tego co już widzieli u siebie.

Twórczość Bermana dzisiaj w większości jest już martwa, stanowi świadectwo epoki, część może budzić uśmiech politowania zbliżając się niebezpiecznie do konwencji monidła jak chociażby krakowiak z plakatu "Ślubujemy", tylko nieliczne przetrwały próbę czasu i nadal wydają się interesujące choć raczej nie inspirujące. Ale taka jest cena masowej produkcji, masowej zarówno jeśli chodzi o adresata i masowej jeśli chodzi o autorską twórczość.

Czytelnik miałby o niej takie samo pojęcie, gdyby zaserwowany mu zalew prac "czerwonego montera" przebrać o przynajmniej o połowę, ograniczając się do tych najbardziej reprezentatywnych dla poszczególnych okresów jego życia bo w gruncie rzeczy, gdy ogląda się projektowane przez niego okładki książek to pomijając tytuły, pod względem stylistycznym można by pomylić te wydawane po wojnie, z tymi przedwojennymi. W zamian za to rezygnując z kolejnego kuriozum, nagminnie stosowanemu w książce a mianowicie nieudolnemu "obcinaniu" prac (do tego stopnia, że w przypadku okładek obcięte są nazwiska autorów), które nie wiadomo czemu ma służyć. Cóż, dobrze że "Czerwony monter" w ogóle się ukazała, ale nie ukrywam swojego rozczarowania, dla mnie to książka zmarnowanej okazji adresowana zdecydowanie do tych, którzy lubią oglądać obrazki.

niedziela, 10 maja 2020

Tristan 1946, Maria Kuncewiczowa

Po prawie trzydziestu latach powróciłem do lektury "Tristana 1946" bo z pierwszego z nim spotkania niewiele pamiętałem. Wstyd się przyznać ale moja znajomość twórczości Marii Kuncewiczowej nie wyszła poza tą książkę, co teraz oceniam jako poważne niedopatrzenie z mojej strony biorąc pod uwagę, że „Tristan 1946” nie uchodzi za jej najlepszą powieść. Mówiąc szczerze, gdyby się okazało, że taką jest oznaczałoby to, że Kuncewiczowa byłaby pisarką ledwie średnich lotów, oczywiście na tle powojennej literatury polskiej a nie współczesnych produktów literaturopodobnych.


Nie to, żeby to była zła albo słaba książka, nic z tych rzeczy. Ale pomiędzy dobrym a bardzo dobrym jest jednak wielka różnica. Ale do rzeczy. "Tristan 1946" jest historią o poranionych psychicznie ludziach, irytujących czytelnika swoimi wyborami i zachowaniami ale przez to też i interesującymi i wobec, których nie da się przejść obojętnie. Nie bez znaczenia jest też zastosowany przez Kuncewiczową manewr zmieniającego się narratora, dzięki czemu poznaje się postacie z różnej perspektywy, co sprawia, że wydając się one psychologicznie pełniejsze. Z kolei mankamentem książki jest niedocenienie inteligencji czytelnika poprzez łopatologiczne wykładanie analogii pomiędzy jej bohaterami a legendą o Tristanie i Izoldzie. Nie jest przecież pierwsza powieść odwołująca się do pierwowzoru z kanonu inteligenta by przypomnieć choćby "Nową Heloizę" będącą oświeceniowym wariantem historii Heloizy i Abelarda. Snucie przez Kuncewiczową, co i rusz tej analogii szybko zaczyna drażnić, a przecież tym, którzy historii wielkiej miłości nie znają i tak to nic nie mówi, a tym, którzy ją znają jest to kompletnie niepotrzebne. 

Dzisiaj "Tristan 1946" to nie nic takiego, ale gdy książka się ukazała, to wyobrażam sobie, że musiała zrobić trochę zamętu. Emigracyjna autorka wydaje książkę w kraju. Dzisiaj to nic takiego ale ponad 40 lat temu to jednak to nie było bez znaczenia. Opowieść o polskich emigrantach w Wielkiej Brytanii z jej odmienną obyczajowością i swobodą Zachodu to dla czytelników musiała być jakaś abstrakcja. Tu siermiężna rzeczywistość, w której ludzie nie mają co do garnka włożyć a tu kolega "dostarcza" chłopaka na randkę z mężatką prywatnym samolotem. Miotający się bohaterowie, lekceważący zupełnie problemy dnia codziennego i sądzący, że w ten sposób ocalą swoją niezależność, tak jak ją pojmują. 

Ta nieżyciowość u dorosłych w końcu ludzi z jednej strony drażni swoją naiwnością by nie powiedzieć infantylnością, z drugiej jednak budzi zrozumienie, co nie oznacza jeszcze akceptacji zachowań. Relacja tytułowego bohatera i jego kochanki przypomina reakcje obnażonego nerwu na kolejne impulsy, za najlżejszym dotknięciem delikwenci skaczą pod sufit. To nie są reakcje normalnych ludzi, no może nie w normalnej sytuacji ale przecież też i nie niezwykłej - wszak małżeńskie zdrady istnieją tak długo jak istnieją małżeństwa. Matka odczuwająca samotność, okaleczony psychicznie przez wojnę syn, niedojrzała emocjonalnie młoda kobieta szukająca w miłości ucieczki z toksycznego domu. Te psychologiczne dziwadła ewidentnie kwalifikujące się do odbycia sesji na kozetce z ich irracjonalnymi decyzjami podporządkowanymi miłości mogą irytować trzeźwo myślącego czytelnika. Bohaterowie Kuncewiczowej, są wszak dorosłymi ludźmi a zachowują się jak nastolatkowie przeżywający burzę hormonalną a ich doświadczenia, które ich ukształtowały nie są znowu aż tak wyjątkowe. 

Na tle dzisiejszych mainstreamowych trendów "Tristan 1946" jest policzkiem w twarz wymierzonym feministycznemu praniu mózgów i nie zmienią tego nawet homoseksualne postacie (co prawda drugo- i trzeciorzędne). Nie do przełknięcia jest męska dominacja bo w książce życie kobiet toczy się nie autonomicznie lecz w relacji do mężczyzn - męża, kochanka, syna. To oni wyznaczają kierunki a kobiety z mniejszym lub większym powodzeniem nimi podążają. Apogeum takiego podporządkowania widać w postaci kochanki głównego bohatera skarżącej się na podejmowane przez niego wybory dotyczącej jej życia, tak jakby ona sama pozbawiona była woli i możliwości samodzielnego podejmowania decyzji. Dla mnie to średnio przekonujące, ale że to "Cudzoziemka" uchodzi za najlepszą powieść Kuncewiczowej więc traktuję to spotkanie tylko jako rozgrzewkę przed właściwą lekturą. 

czwartek, 23 kwietnia 2020

Srebrne orły, Teodor Parnicki

"Srebrne orły" należą do mojej pierwszej dziesiątki najlepszych polskich powieści historycznych, których akcja rozgrywa się w średniowieczu i są chyba ostatnią powieścią Teodora Parnickiego przyswajalną bez większego intelektualnego wysiłku. Aleksander Wat twierdził, że "zrobiłaby dużą karierę, gdyby nie była napisana po polsku" i coś w tym jest, bo mocno odbiega od tego, do czego przyzwyczaili nas swoimi prostymi, jak konstrukcja cepa, w przekazie powieściami Kraszewski i Sienkiewicz. 


Ciekawa jest też historia wydania powieści. Po raz pierwszy ukazała się w Jerozolimie w wydawnictwie "W drodze" w 1944 r., a w kraju w 1949 r. i było to coś w rodzaju kuszenia Parnickiego do powrotu do Polski jednak ponieważ zdecydował się pozostać na emigracji, objęty został zakazem publikacji. Dopiero w czasie odwilży wydano "Srebrne orły" ponownie oraz "Aecjusza, ostatniego Rzymianina" choć honorarium za nie chciano przelać do Meksyku. Parnicki wrócił do kraju dopiero w 1968 r. i miał w latach 70-tych swój złoty okres popularności. Dzisiaj niewiele już z niej pozostało, bo absolutnie jego pisarstwo nie jest skierowane do masowego odbiorcy i w związku z tym nie ma szans na status bestsellera.

Parnicki ma bardzo przemyślaną podstawę historiozoficzą, która przewija się w powieści i to na tyle silnie, że nie mniej niż losy bohaterów intryguje czytelnika. Stosunki polsko-niemieckie, wówczas gdy książka się ukazała po raz pierwszy, a i przez następne kilkadziesiąt lat, to był bardzo gorący temat, traktowany w literaturze "na jedno kopyto", a tu otrzymujemy coś, co do czego zupełnie nie jesteśmy przyzwyczajeni, zarówno jeśli chodzi o treść, jak i o formę. Odpowiedź na jedno pytanie rodzi kolejne, na które odpowiedź budzi następną wątpliwość. Już nie chodzi o samo zainteresowanie losami bohaterów i sprowadzenie powieści do rangi przygodówki osadzonej w historycznym anturażu, z czym zresztą Parnicki po mistrzowsku sobie poradził. Buduje opowieść na podstawie szczątkowych informacji. W dodatku tak przekonująco, że ma się wrażenie, że oparta jest on na materiałach wyczerpujących, którym pisarz nadaje tylko zbeletryzowaną formę. Nic podobnego - inspiracją jest rzucone gdzieś imię albo kilka zdań w przekazie sprzed dziesięciu wieków, o czym dociekliwy czytelnik może się przekonać, gdy sam usiłuje zweryfikować historię opowiedzianą przez Parnickiego.

Mamy do czynienia w "Srebrnych orłach" ze sporem pomiędzy wizją władcy z blichtrem tytułu, poczuciem wielkości wynikającego z uczestnictwa w przynależności do chwalebnego dziedzictwa przeciwko pozostaniu w kręgu własnych spraw bez szerszego kontekstu. Myślenie globalne versus prowincjonalizm. Wybór wydaje się oczywisty ale to tylko tak na pierwszy rzut oka. Z czasem pojawia się wątpliwość czy symbol globalnego statusu, tytułowe srebrne orły, to oznaka kolejności w cudzym orszaku i dowód nie własnego znaczenia, lecz prestiżu tego, w którego orszaku zajmuje się miejsce. Im wspanialsza reprezentacja mająca podkreślić wielkość patrycjusza cesarstwa, tym większa chwała samego imperatora, który potrafi shołdować tak potężnego lennika. I czemu zresztą miałoby to służyć, wskrzeszeniu tego co już dawno przeminęło? - przeszłości nie da się przecież przywrócić. Zresztą koncepcja świata zachodniego widziana przez Ottona III, choć pociągająca, nie jest niczym innym jak mirażem, wizją jaką ma miotany uczuciami młodzieniec będący marionetką w rękach innych. To żałosny i żenujący widok, gdy ktoś kto pretenduje do miana władcy świata, choć nie przekroczył wieku, w którym w dzisiejszych czasach nie mógłby uzyskać prawa jazdy niektórych kategorii, jest manipulowany przez innych i jest niewolnikiem własnych namiętności. Ustawienie się w jego szeregu, nawet blisko niego, jakby nie wydawało się, przynajmniej nominalnie, zaszczytne, byłoby mocno dwuznaczne.

Na to nakłada się jeszcze spór o stosunek Kościoła do Państwa, przedbiegi sporu o inwestyturę. Spojrzenie na rolę Kościoła jako nośnika kultury, stosunek do osiągnięć myśli starożytnej, z której Europa niewiele jest w stanie czerpać i wszystko to przeplecione losami głównego bohatera z kobietą jako szczytem jego pragnień i pocieszeniem jakie daje nauka. Widać w książce fascynację Rzymem i wizję historii daleką od "ku pokrzepieniu serc" ale podkreślającą naszą potrzebę przynależności do centrum świata, choć nie da się ukryć, że w "Srebrnych orłach" jesteśmy na jego marginesie i jedyne co możemy zaoferować, to silne pięści.

Dla mnie rewelacja.

wtorek, 10 września 2019

Moje życie z książką, Zuzanna Rabska

Dzisiaj "Moje życie z książką" Zuzanny Rabskiej to już tylko miła, z wyjątkiem okresu opowiadającego o okupacji, ramotka będąca lekturą obowiązkową dla bibliofilów (i mimowolne świadectwo drukarskich dziwolągów z czasów PRL-u, jako że drugi tom wspomnień ukazał się pięć lat po wydaniu pierwszego). To opowieść o książkach, ludziach związanych z książką i miejscach z książką związanych, utrzymana w tonacji gawędy i anegdoty. Zwłaszcza tom pierwszy, który w gruncie rzeczy jest pomnikiem wystawionym Aleksandrowi Krausharowi, ojcu autorki, stosunkowo niedawno "odkopanemu" przez Olgę Tokarczuk przy okazji "Ksiąg Jakubowych" i starej Warszawie.  Drugi tom książki, kończący się na likwidacji Polskiego Towarzystwa Bibliofilów w 1948 r. jest znacznie poważniejszy w tonacji jako zdominowany przez wspomnienia wojenne i tuż powojenne, z istoty swojej ponure.


Nie da się ukryć, że gimbaza przy lekturze książki Rabskiej narażona jest na zwichnięcie żuchwy i napad senności ale jeśli kogoś interesuje literatura będzie to dla niego nie najgorsza rozrywka, przy której nie raz zdarzy mu się uśmiechnąć ale też i zadumać. Styl Rabskiej trąci myszką, dzisiaj już się tak nie pisze, ale to ma nawet swój urok, choć po pewnym czasie może stąpającego twardo po ziemi czytelnika śmieszyć albo irytować. Jakby na to nie patrzeć, nie da się odmówić autorce miłości do książki (jakby to patetycznie nie brzmiało ale to jedyne adekwatne określenie). Powiedziałbym, że to uczucie kompletne w tym sensie, że interesowała ją nie tylko literatura jako taka ale też zagadnienia "około książkowe" czyli typografia, introligatorstwo i kolekcjonowanie ekslibrisów i w tej ostatniej dziedzinie była zresztą uznawana za bardzo poważną kolekcjonerkę.

Jej bibliofilskie zainteresowania dzisiaj mogą na prawdę imponować rozmachem a zbiory niejednego współczesnego bibliofila przeprawić o zawrót głowy, atak zazdrości i żal, za bezpowrotnie utraconymi dobrami kultury, bo "Moje życie z książką" pobrzmiewa wielokrotnie jako memento dla bibliofilów i kolekcjonerów. Nie chodzi już nawet o hekatombę lat wojny ale o zwykłe koleje losu. Trudno się nie zamyślić na myśl o losach spuścizny po Józefie Jankowskim, znanym swego czasu literacie, który poświęcił całe swoje życie propagowaniu myśli Hoene-Wrońskiego i kolekcjonowaniu piśmiennictwa z nim związanego. Zbiory poświęcone filozofowi wylądowały w antykwariacie, wcale nie uszczęśliwiając jego właściciela. Okazało się, że rezultaty lat poświęceń nie budzą większego zainteresowania (dzisiaj to już w ogóle lepiej nie ryzykować testu na znajomość tej postaci). Smutne ale prawdziwe. A przecież w gruncie rzeczy to naturalna kolej rzeczy, w najlepszym przypadku dorobek całego życia ląduje w jakimś magazynie bibliotecznym z niewielką szansą na szersze zainteresowanie.

Bardzo rozległe znajomości w świecie kultury, setki postaci, dawno przebrzmiałych, których twórczość mówi coś chyba tylko specjalistom zajmujących się literaturą przełomu wieków mimo wszystko robią wrażenie, choć jednocześnie literackie wybory Zuzanny Rabskiej nie powalają. Mimo że wielokrotnie odwołuje się do bon motu mówiącego o konieczności czytania arcydzieł ze względu na krótkość ludzkiego żywota widać, że sama nie stosowała się do tej mądrości. Większość tego co wymienia raz po raz jednym tchem nie przetrwała próby czasu, a częstokroć już w czasach autorki była na marginesie. Widać, że w swoich gustach literackich (i nie tylko) jest kobietą swoich czasów, trzymającą się konwenansów. Feministki pewnie wspomniałyby coś o kształtowaniu jej życia w dużej mierze przez mężczyzn, najpierw ojca potem męża (przynajmniej do jego śmierci) z czego chyba jednak nie zawsze była zadowolona, jako że da się wyczuć lekki żal za niespełnioną miłością młodości ale tylko bardzo, bardzo delikatnie zasygnalizowany, bo przecież to nie uchodzi, nie uchodzi...

Czytając "Moje życie z książką" widzi się wyraźnie jak jeszcze stosunkowo niedawno - patrząc na to z perspektywy czytelnika, który pełnoletność osiągnął w czasach starożytnych, na długo przed wynalezieniem iphon'a - słowo drukowane, książka odgrywała znacznie poważniejszą rolę niż obecnie. W braku innych mediów była jedynym nośnikiem wiedzy i informacji, choć też z podobnymi co dzisiaj problemami. Nie można się nie uśmiechnąć, gdy czyta się narzekania krytyka literackiego sprzed prawie stu lat na zalew rynku książki przez "śmieciową" literaturę albo rozterki Rabskiej, która przez pewien czas była recenzentką książek dla jednej z warszawskich gazet, które jako żywo przypominają modus operandi blogerek "współpracujących" z wydawnictwami, a które niewiele mają wspólnego z rzetelną oceną tekstu.

To płynięcie z nurtem widać też w konserwatyzmie zainteresowań introligatorstwem nie wychodzącym poza regułę nakazującą tworzenie opraw nawiązujących do treści książki, co zresztą pokutuje do dzisiaj spychając polskie introligatorstwo na margines na tle innych państw i traktowania go tylko jako rzemiosła a nie sztuki. Trudno powiedzieć, na ile był to przejaw autentycznych estetycznych zapatrywań Rabskiej czy też podyktowany był obawą przed czymś śmielszym bo "co ludzie powiedzą". Faktem jest, że odnosi się wrażenie, że bliska jest inżynierowi Mamoniowi i bratu Jorge. Co wcale już nie jest takie zabawne bo brak śmielszej myśli, wyjścia poza utarty kanon i "kręcenie się wokół własnego ogona" na dłuższą metę jest jałowe i bez perspektyw. 

piątek, 6 września 2019

Moc i chwała, Graham Greene

Dzisiaj to nic takiego, a przecież był czas, że "Moc i chwała" miała swoje "pięć minut" dzięki Jerzemu Giedroyciowi, gdy ukazała się w Bibliotece "Kultury" w 1956 roku. W kraju została wydana sześć lat później, gdy poluzowano nieco politykę kulturalną, co prawda w książce nie pada ani razu słowo komunizm czy kapitalizm, a jednak wcześniej ideologicznie była nie do przełknięcia, co po jej lekturze jest dla czytelnika oczywiste.

Powieść Grahama Greene'a jest z gatunku tych, o których chce się tyle rzeczy powiedzieć na raz, że w gruncie rzeczy, gdy przychodzi co do czego, zapada milczenie. Przez kilka pierwszych stron sądziłem, że mam do czynienia z jakimś wariantem "Pod wulkanem" ale okazało się, że jeszcze jeden Anglik osadził akcję swojej powieści w Meksyku a jedyne co ich łączy to mistrzostwo pióra. Do kompletu dodałbym bym im jeszcze Conrada z "Nostromo" gdyby nie to, że Costaguana leżała zdaje się trochę bardziej na południe.


Greene wraz z Mauriaciem i Bernanosem swego czasu został zaliczony przez Wita Tarnawskiego do pisarzy chrześcijańskiej rozpaczy. Dzisiaj nie jest to najlepsza rekomendacja i zaistnieć mógłby w książkowym mainstreamie co najwyżej przez chwilę, na podobnej zasadzie jak Endo z "Milczeniem". Naiwnością byłoby oczekiwać by autorki i czytelniczki blogasków kojarzyły "Legendę o Wielkim inkwizytorze" i zasmakowały w jej wariancie osadzonym w meksykańskim anturażu i to jeszcze rozdmuchanym do objętości książki.

W dodatku u Greene'a nie jest tak prosto jak u Dostojewskiego, to nie jest spór bezkompromisowych złego i dobrego bo nikt tu nie jest jednoznaczny. Ani porucznik policji w swej żarliwości uczynienia dla nowego pokolenia świata lepszym bez Boga, w którym "usunie biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na prawdę: na wiedzę o pustym wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na szczęście jakie sobie wybiorą. Dla nich był gotów na dokonanie masakry. (...) Chciał zacząć świat na nowo z nimi, w pustkowiu", który jednocześnie morduje tych, dla których chce naprawić świat, a którzy nie podzielają jego przekonania o szczęśliwości, jaką zapewni im świat bez wiary w Boga.

Ani też ksiądz, który usiłuje umknąć prześladowcom. Jeśli nawet Greene'a zalicza się do pisarzy nurtu katolickiego, to katolicyzm jego głównego bohatera daleki jest od prawowierności. Wszystko w niego jest jakieś takie moralnie wątpliwe, począwszy od tego, że "wierzył, że gdy zostanie księdzem, będzie bogaty u ważny. To się nazywało posiadaniem powołania." Także decyzja o pozostaniu w kraju, mając do wyboru; emigrację, odcięcie się od kapłaństwa poprzez ożenek i wreszcie śmierć nie wynika z przekonania o konieczności wytrwania a w zasadzie z przypadku. Jego postawa, choć ma wszelki pozór bohaterstwa sprowadza się do "śmiertelnego grzechu, braku skruchy i dezercji"  a pełnienie obowiązków kapłana okazuje się być tylko incydentalne.

Z drugiej strony liczy się to, że nie rejteruje ani nie poddaje się regułom, jakie narzuca władza. W ostatecznym rozrachunku, w walce z instynktem przetrwania wygrywa poczucie obowiązku będące przejawem wiary, tyle że wypada się zapytać, jakim kosztem. Przecież swoją postawą na szali stawia ludzkie życie, co prawda nie bezpośrednio ale przecież jest świadom tego, że kontakt z nim stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla innych. Widzi więzionych za swoją sprawą ludzi i nic nie robi, zrzucając podjęcie wyboru; życie jego albo ich, na barki tych ludzi.

Kiedy wreszcie wydaje się, że tę postawę daleką od bohaterstwa, pełną upadków moralnych ma już za sobą, okazuje się, że znowu przemawia do niego ciemniejsza strona jego duszy, ta która rządziła nim w spokojnych czasach, kiedy kapłaństwo było dla niego przede wszystkim synekurą. Cóż za pociecha z tego, że ma tego świadomość, że "to straszne jak łatwo zapominało się i wracało do dawnych błędów. (...) Bóg mógł przebaczyć tchórzostwo i namiętność, ale czy możliwe żeby przebaczył zamianę pobożności w rutynę?"

Tak..., zdecydowanie ksiądz nie wygląda na bohatera, ale jak mogłoby być inaczej skoro "nosił piekło z sobą". Można właśnie dlatego jest bardzo ludzki, także w aspekcie skłonności do upadku, z którego podnosi się ze świadomości własnych win i własnej niedoskonałości i co ma znaczenie także dla rozumienia przez niego obowiązków. Jego kapłaństwo wypływa na poły z poczucia własnej wiary, na poły jako odpowiedź na ludzką potrzebę realizacji wiary a jego poświęcenie okazuje się przejawem miłości bo jak mówi "serce to bestia, której nie można ufać. Rozum też, ale on przynajmniej nie mówi o miłości". Cóż z tego, że w sensie dosłownym przegrywa z porucznikiem, skoro w wymiarze duchowym zwycięża, choć nie będzie miał szansy by się o tym przekonać. Do niego będą należały moc i chwała.

Jak wspomniałem, u Greene'a nie ma prostej linii podziału, ani ten zły nie jest zły ze swojej istoty ani dobry nie jest chodzącą dobrocią. Ten podział dodatkowo komplikuje jeszcze kapłan - renegat, który mimo wyrzeczenia się kapłaństwa nadal się nim czuje a zewnętrzne znamiona postępowania, które mają zapewnić mu bezpieczeństwo wcale nie odpowiadają stanowi jego duszy, tak że okazuje się, że lekarstwo jest gorsze od choroby. Bo do ciągłego strachu dołącza się poczucie winy i litość albo wzgarda innych ludzi. 

piątek, 30 sierpnia 2019

Chłopi, Władysław Reymont

Pewnie gdyby nie stosunkowo niedawna kolejna emisja serialu, nie sięgnąłbym po "Chłopów". Apogeum swojej popularności powieść Reymonta dawno ma już za sobą, jak przystało na ponad stuletnią staruszkę ale i tak ciągle trzyma się dzielnie, mimo "obciążenia", jakim jest dla niej obecność na liście lektur (a może już nie). Nie mówię już o nawet opisach przyrody, przy których te osławione, z "Nad Niemnem", budzące grozę wśród dziatwy szkolnej, wydają się być "peanutsami". Może i jest powieść Reymonta niegdysiejszym przejawem "chłopomanii" ale nawet jeśli tak jest, to i tak daleko jej apologii wsi. Pełno tu ciemnoty, podłości i zachłanności.


Ja jednak wolę popatrzeć na "Chłopów" trochę jak na antyczną tragedię, tyle że w parcianym anturażu. Przecież dramatu traktującego o występnym uczuciu pasierba i macochy, podlanego żądzą władzy i bogactwa (oczywiście na miarę zabitej dziurami wiochy) nie powstydziłby się żaden z wielkich tragików. I choć dzisiaj "Chłopi" dla gimbazy (rozumianej jako stan umysłu) są tylko jeszcze jedną pozycją w panteonie narodowej nudy to gdy się im przyjrzeć na spokojnie, można by zaryzykować stwierdzenie, że przecierali w jakimś stopniu szlaki "Pożądaniu w cieniu wiązów" O'Neila.

Wydawało by się, że Reymont niewiele ma do zaproponowania dzisiejszemu czytelnikowi. Owszem, wiadomo, laureat literackiej nagrody Nobla więc "wielkim pisarzem był" ale kto dzisiaj pamięta nazwiska laureatów sprzed czterech czy pięciu lat, a co dopiero mówić o początkach XX w. A jednak, wydaje mi się, że niekoniecznie stoi na z góry przegranej pozycji. Mimo że krytycznie podchodzę do nachalnej ofensywy feminizmu widocznej w literaturze i w krytyce literackiej, to przyznać muszę, że chyba właśnie pod jej wpływem zainteresowała mnie postać lipieckiej, lokalnej "puszczalskiej" Ja, wymykająca się ona prostym ocenom, które zwykle są najbardziej kuszące.  

Oczywiście, na pierwszy rzut oka aż się prosi by odsądzić ją od czci i wiary, za tę jej "poliamorię" (czego to ludzie nie wymyślą), czterech facetów w ciągu roku, to całkiem sporo nawet ja na dzisiejsze standardy. Pół biedy, gdyby to jeszcze każdy był kolejnym po zakończeniu poprzedniej znajomości ale nie, nawet i ten minimalny standard został przez Jagnę Borynę de domo Pacześ złamany. I to jeszcze w niewielkiej, tradycjonalistycznej społeczności. Nic dziwnego, że skończyło się to tak, jak się skończyło. Nic się nie dzieje bez przyczyny. Naruszając normy należy liczyć się z konsekwencjami.

A cóż takiego właściwie zrobiła? W sumie chyba nic, co wiele by się różniło od tego co robiła matka, która w czasach młodości też nie słynęła z nadmiernie surowych obyczajów, a która na stare lata była szanowaną postacią liczącą się w społeczności. Że wyszła za mąż dla majątku? Że miała żonatego i dzieciatego kochanka? Że miała dwóch żonatych i dzieciatych kochanków? Pewnie to wszystko by jej wybaczono, gdyby nie brak dyskrecji. Tego już było za wiele. No i jeszcze ta nieumiejętność panowania nad własnymi impulsami. To wszystko przyczyniło się do jej upadku.

Nie na wiele zda się jej główna linia obrony, sprowadzająca się do traktowania się jako ofiary męskiego szowinizmu (wiadomo, faceci to świnie), ale przecież nie jest już dzieckiem, niejednokrotnie potrafi powiedzieć "nie". I to "nie" stanowcze. Tymczasem w małżeństwie (ściślej mówiąc w wierności małżeńskiej) nie wytrzymała nawet pół roku, a i żałobę po mężu obchodziła bardzo specyficznie. Nie pomoże tu zasłanianie się szowinizmem. Jasne, była osobą wolną, w ostatecznym rozrachunku decydującą o sobie i sobą rozporządzającą, czemu więc miałaby krępować ją opinia innych? Czy jej pragnienie miłości i oddania nie zasługuje na wyrozumiałość? Nawet jeśli to była tylko chuć, ruja i poróbstwo, to przecież jest wolną kobietą i nikomu nic do jej wyborów życiowych.

A jednak. Okazuje się, że ta wolność przegrywa z normami społecznymi. Dodajmy, że dosyć dwuznacznymi, choć dzisiaj powiedzielibyśmy, że liberalnymi, bo pozwalającymi na bardzo wiele o ile zachowane są tylko jakieś pozory przyzwoitości. Niczym w domu pani Dulskiej, póki rzecz się rozgrywa w obrębie własnych czterech ścian, bez ostentacji można sobie pozwolić na bardzo wiele. Zlekceważenie tego w połączeniu z poczuciem bezkarności jakie dotychczas towarzyszyło Jagnie, przekonaniem że jej zachowanie jest tylko jej prywatną sprawą i choć dotyka innych członków społeczności, to jednak nic im do tego, musiało się skończyć fatalnie. Wahadło wychyliło się w drugą stronę, z patrzenia przez palce i plotek przerodziło się w samosąd. Można mieć tylko nadzieję, że wdowa po Macieju z czasem dojdzie do siebie i jakoś ułoży sobie życie ale czy tak się stało to już pozostało tajemnicą Reymonta. 

wtorek, 27 sierpnia 2019

Mój wiek, Aleksander Wat

Czytałem "Mój wiek" Aleksandra Wata z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. Wygląda na to, że spóźniłem się z lekturą przynajmniej o jakieś 30 lat. Kiedyś to musiało być coś, dzisiaj sława książki mocno przybladła, a nazwisko autora kojarzą chyba tylko miłośnicy literatury okresu międzywojennego, studenci filologii polskiej i niedobitki inteligencji wychowanej "za komuny". Cóż, c'est la vie. Literatura łagrowa należy dzisiaj do kanonu lektur szkolnych, o skandalach z Władysławem Broniewskim można poczytać do woli w plotkarskiej biografii Mariusza Urbanka i może tylko jedynie stan wiedzy o postawach polskiej inteligencji w czasie okupacji rosyjskiej w czasie II wojny światowej pozostawia niedosyt, ale dajmy spokój, kogo to jeszcze obchodzi, kto był kolaborantem a kto okazał się przyzwoity. Nawet takie opowieści na temat luminarzy powojennej literatury polskiej dzisiaj już nie budzą emocji, a jeśli już to chyba przede wszystkim uczucie zażenowania ich postawą.


Trzeba pamiętać, że rozmowy Wata z Miłoszem a w gruncie rzeczy monologi tego pierwszego podsycane od czasu do czasu pytaniami Miłosza miały mieć znaczenie terapeutyczne. Tym tez tłumaczyć można zaskakujący brak dociekliwości, choć zapewne nie bez znaczenia było też i to, że sam Miłosz stanął po stronie "komuny" i to w okresie, w którym nie było już żadnych złudzeń co jej intencji, zatem niezręcznie byłoby mu przypierać Wata do muru. Pozostają więc bez żadnego komentarza bezrefleksyjne wyznania Wata o pogawędkach z pracownikami ambasady rosyjskiej, bardzo kulturalnymi i miłymi, a jakże, toczone kilka lat po wojnie, w której bolszewicy chcieli podbić "pańską" Polskę albo twierdzenie, jakoby poznański Październik 56 był dziełem starych "romantyków" z Komunistycznej Partii Polski.

Kontrowersyjnych wypowiedzi Wata jest zresztą znacznie więcej, ale w końcu to jego wizja rzeczywistości i obrachunek z przeszłością. Jest człowiekiem z krwi i kości ze wszystkimi wadami i słabościami i zwyczajnie, po ludzku trudno mieć do niego pretensję o to, że nie okazał się postacią ze spiżu. Gorzej, że sceptycyzm jaki udziela się po jego wątpliwej wartości enuncjacjach, także tych dotyczących śmierci Brunona Jasieńskiego czy denuncjacji Osipa Mandelsztama sprawia, że wątpliwości (czasami poniewczasie) pojawiają się także w odniesieniu do innych jego wyznań, na przykład dotyczących okresu lwowskiego czy więzienia na Łubiance.

Rozmowy z Watem prowadzone były w Berkeley oraz w Paryżu, kilka rozmów zostało literacko opracowanych przez samego Wata dając próbkę jego możliwości ale mówiąc szczerze, nie wydaje mi się by wyszło to książce na dobre. Tak jak nie wyszedł jej na dobre wyjazd Wata z USA do Francji. Widać, że zakłócenie rytmu częstotliwości rozmów zmienia ich ciężar gatunkowy, z rozmowy o sobie wychodzą próby analiz zjawisk, z punktu widzenia dzisiejszego czytelnika, mało odkrywczych.

Można mieć do Wata różny stosunek, tak jak wspomniałem, nie pozuje on na pomnikową postać. Oczywiście bycie komunistą przed wojną (choć nie był członkiem KPP) to jednak trochę coś innego, niż  bycie nim w czasach "komuny". Poczucie wielkich przemian, kryzys minionego świata, niezgoda na otaczającą rzeczywistość połączona z poczuciem kosmopolityzmu i reakcji na antysemityzm (wielokrotnie wspomina o licznym udziale Żydów w ruchu komunistycznym) owszem, może stanowić wyjaśnienie wyborów Wata, ale nie znaczy, że je usprawiedliwia. Bo nie usprawiedliwia przedwojennego komunizmu (w czasie gdy środowisko komunistów było infiltrowane przez Rosjan), ani kolaboracji z Rosjanami w czasie okupacji, ani dysput z NKWD w czasie więzienia na Łubiance. Z "Mojego wieku" nie da się też w żaden sposób wysnuć wniosku o jego bezkompromisowym stosunku do komunistycznych władz w powojennej Polsce. Choć książka na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie wiwisekcji, to jednak w gruncie rzeczy daleko było w niej Watowi do absolutnej szczerości. Trudno zresztą byłoby od niego tego oczekiwać bo oznaczałoby to przyznanie, że dokonane w młodości wybory, które rzutowały na całe życie okazały się błędem i tym samym negację swojej przeszłość i życia. 

Nie zmienia to faktu, że przez długi czas, chyba aż do "Onych" Teresy Torańskiej był to jedyny obrachunek polskiego komunisty, który przejrzał na oczy. Obrachunek w znacznej części mieszczący się w pojęciu literatury łagrowej (choć ściśle rzecz biorąc, "Mój wiek" zawiera wspomnienia nie z obozów a z więzień). Drugim walorem książki jest pokazanie świata literackiego Polski międzywojennej, oczywiście nie całego ale tego, w którym obracał się Wat, pokazanie go od kuchni, co miało swoją wartość w czasach gdy publiczne wywlekanie brudów nie było jeszcze w modzie. Wreszcie "Mój wiek" rzuca sporo światła na wstydliwy epizod z historii polskiej inteligencji (ale nie całej) związany z jej postawą w czasach okupacji rosyjskiej (Wat został aresztowany na początku 1940 r. więc siłą rzeczy nie opisuje całego okresu okupacji). Dzisiaj może nie robi to już specjalnego wrażenia bo nie ma już tematów tabu i po latach "Mój wiek" pozostaje tylko dokumentem literackim pokazującym dobrowolne zaprzęgnięcia się poety, wydawałoby się z otwartą głową i szerokimi horyzontami, w kierat komunizmu i opłakane konsekwencje tego wyboru.